Recenzja #17: Zbroja światła - Ken Follett
Moje odgruzowywanie się z recenzjami
trwa i głęboko wierzę, że jestem już na ostatniej prostej. Została mi jeszcze –
nie licząc tej – jedna opinia na bloga oraz dwie, które pojawią się tylko na
Lubimyczytać i Goodreads, ale o tych książkach dowiecie się też z bloga oraz
mojego Instagrama. Swoją drogą, na wszystkie moje kanały nadawcze gorąco Was
zapraszam. Zachęcam Was do obserwowania mnie oraz dodawania do znajomych,
uwielbiam poznawać nowe profile i nowe osoby z książkowego świata, więc
koniecznie dołączcie do mnie na wymienionych platformach. Szczerze zapraszam
Was też do kontaktu i wymiany myśli oraz podsyłanie mi książkowych polecajek.
~
Dziś opowiem Wam o czwartym (lub
piątym, zależy jak to liczymy) i ostatnim tomie serii Kena
Folletta o fikcyjnym mieście Kingsbridge. "Zbroja
światła" ma być bowiem domknięciem historii Kingsbridge oraz ma stanowić przejście do
innego cyklu Folletta zatytułowanego "Stulecie". Ja tej trylogii
jeszcze nie czytałam i nie wiem, czy są tam jakieś odniesienia do Kingsbridge
(możecie mi dać o tym znać!).
Pierwszy tom serii o Kingsbridge wyszedł
w 1989 roku. "Filary Ziemi" to do dziś najpopularniejsza książka
autora. Doczekała się ona nie tylko swojej serialowej ekranizacji w 2010 roku (za
produkcję odpowiadał Ridley Scott, a w jedną z głównych ról wcielił się Eddie
Redmayne), ale nawet gry komputerowej. A wiecie, ile lat czytelnicy czekali na
drugi tom? Trzymajcie się…OSIEMNAŚCIE, bo aż do 2007 roku. Tak, to może
sprawić, że oczekując na kontynuację swojej ulubionej serii przez rok, czy dwa
lata możecie nazywać się prawdziwymi szczęśliwcami. Na szczęście częstotliwość wydawania
następnych części już zdecydowanie przyspieszyła i następne dostaliśmy kolejno
w 2017, 2020 i 2023. Polscy czytelnicy też mogli cieszyć się nimi niemal od
razu po premierze.
Sporo mówi się o tym, że książki z
tego cyklu można czytać, nie zachowując ich kolejności, ale ja jednak do tego
nie zachęcam, bo fascynująco obserwuje się to, jak rozrasta się Kingsbridge i
jak bohaterowie z pierwszego tomu, w kolejnych urastają już do postaci wręcz
legendarnych. No tak, bo nie wspomniałam Wam jeszcze o tym, że akcja poszczególnych
powieści dzieje się w dużych odstępach czasowych od siebie. Tom „zero” – który wyszedł
jako czwarty z kolei – zaczyna się w 997 roku, słynne "Filary Ziemi"
w 1135, "Świat bez końca" w 1327, "Słup ognia" w 1558, a "Zbroja
światła" – do której recenzji dziś Was zapraszam – w 1792.
Kingsbridge po latach
Kingsbridge całkowicie zmieniło się
od czasów Toma Budowniczego. Teraz to duże, ważne miasto, do którego ściągają
uczeni i przedsiębiorcy z całej Anglii i nie tylko. Katedra, budowana przez wiele
lat i tyleż pokoleń, góruje nad okolicą, a w jej starych murach wytchnienia i
nadziei szukają kolejni mieszkańcy. Jednakże religia, choć nadal bardzo ważna
dla ludzi, teraz spychana jest na dalszy plan przez nowe potęgi rządzące Europą.
Przemysł i technologia rozrastają się w zastraszającym dla wielu tempie i nie
dla wszystkich są to zmiany na lepsze, które byłyby mile widziane. Robotnicy
Kingsbridge pracujący w przemyśle włókienniczym coraz bardziej i mocniej
buntują się przeciwko wynalazkom, ale ich opór zdaje się daremny.
Miastem nie rządzą już twardą ręką
duchowni i arystokraci. Teraz władzę mają ci, którzy posiadają potężne
pieniądze i są silnie skupieni na powiększaniu swojego majątku, a nikt w tym
względzie nie może równać się z radnym Josephem Hornbeam, największym wytwórcą tkanin
w mieście, pełniącym też funkcję sędziego pokoju. Hornbeam nie ma oporów przed
wykorzystywaniem ludzi ze swojego otoczenia, a pracujący dla niego robotnicy są
w jego mniemaniu wyłącznie sprzętem, który można wyrzucić, kiedy ten się
zepsuje i łatwo go wymienić.
Mieszkańcy Kingsbridge będą jednak
musieli zmierzyć się z czymś jeszcze większym i groźniejszym niż okrutnik
Hornbeam. Prawie cała Europa pogrąża się bowiem z ogromnej, wyniszczającej
wojnie. Anglicy stają naprzeciwko Francuzów, których do walki prowadzi
utalentowany wojskowy, wspaniały Napoleon Bonaparte. Wielu stanie przeciwko
niemu i wyjedzie stawić czoła jego armii, ale znajdą się i tacy, którzy w tej
wojnie znajdą doskonałą okazję do zdobycia ogromnych pieniędzy. Są jednak
rzeczy, których nie można kupić za żadne posiadane bogactwo, ani zaszczyty.
Nadzieja w tym, aby ci, którzy jeszcze tego nie wiedzą, zdali sobie z tego
sprawę jak najprędzej.
Maszyny i miłość
Jak zawsze u Folletta wielka historia
miesza się z życiem zwykłych ludzi, wpływając na nich bardziej, niż sami są w
stanie to zauważyć. Tak jest i tutaj, choć dopiero w drugiej połowie książki,
bo jej pierwsza część to mocne skupienie na zaprezentowaniu bohaterów, ich
namiętności (o tak, te odgrywają tu dość znaczącą rolę), motywacji oraz
mniejszych i większych grzeszków. Zanim dochodzimy do wojny i słynnych bitew,
autor zapoznaje nas z tajnikami prowadzenia biznesu w XVIII wieku oraz początku
kreowania się potężnych przedsiębiorstw, które zaczęły produkować rozmaite
produkty – w przypadku Kingsbridge tkaniny – na masową skalę. Szalenie interesująco
obserwuje się przy tym rozwój związków zawodowych i tego, jak były one
piętnowane i co mogło spotkać prostego człowieka za to, że ośmielił się wyrazić
niezadowolenie ze swojego pracodawcy oraz zwrócić mu uwagę, że łamie on
ustalone przepisy. Tutaj zdecydowanie wyróżnia się postać Sal Clitheroe.
Gdyby w encyklopedii zrobić ustęp
dotyczący „kobiety z jajami”, to obok powinna znajdować się grafika
przedstawiająca Sal. To moje ulubienica i totalnie najlepiej wykreowana
bohaterka całej powieści. Twarda, ale i prosta kobieta ze wsi, która po śmierci
męża musi zmierzyć się z trudami życia i zapewnić byt sobie oraz jedynemu
synowi. Po pewnym incydencie zmuszona jest wraz z dzieckiem udać się na
wygnanie. Przybywa do Kingsbridge, gdzie zaczyna pracę w jednym z tekstylnych przedsiębiorstw.
Tak zaczyna się opowieść o silnej kobiecie, która jednak ma swoje słabości i na
pierwszym miejscu zawsze stawia swoją rodzinę, choćby ta nie zawsze równie
wysoko ceniła ją samą. Kocham Sal. Kocham!
Niestety, nie mogę tego samego
powiedzieć o innych bohaterach. Jest ich sporo i – choć skończyłam czytać
książkę jakiś tydzień temu – to ciężko jest mi przypomnieć sobie jakieś imiona albo
dopasować imię do konkretnej postaci. Ale mamy tu wielu robotników, trochę arystokratów
i sporo przedsiębiorców, a do tego trochę osób, które faktycznie żyły. Mój
główny zarzut do tej całej puli bohaterów jest taki, że są oni nijacy i nierealni.
Każdy z nich jest tak naprawdę określany przez zbiór cech, które nijak nie
tworzą nam prawdziwego człowieka, w którego jesteśmy w stanie uwierzyć i
któremu możemy kibicować. Jest zatem okrutnik, dobra duszka, zła kobieta,
fatalni kochankowie, nieszczęśliwi kochankowie, kochankowie, którzy przez całe
życie nie zauważają swojego istnienia, a potem jest bum i swoją miłością biją
nas po twarzy. No właśnie, romanse…
Ken Follett już trochę zdążył
przyzwyczaić czytelników do tego, że relacje pomiędzy jego bohaterami są takie
trochę nijakie i trzymają się na ślinie i na niczym więcej. Podobnie jest i
tutaj. W ogóle ta książka to ewenement. Jest po brzegi wypełniona miłością
jednych do drugich, ale jednocześnie wszystkie emocje i uczucia postaci są tak
opisane, że…prawie ich nie widać. My wiemy, że ktoś kocha kogoś nie dlatego, że
to jest zauważalne w ich słowach, czy postępowaniu wobec siebie, ale dlatego,
że autor napisał nam, że tak jest. I jeszcze te pseudo sceny erotyczne i jakby
na siłę wrzucone dwa związki homoseksualne, które chyba mają tylko pokazać, ze Follett
zdaje sobie sprawę z tego, że teraz są one „modne” i książka lepiej się
sprzeda, jeśli taka relacja zostanie tam umieszczona. Totalnie niczemu więcej
to tam nie służy to raz, a dwa – społeczeństwo anno domini XVIII-XIX wiek wydaje
się w tym względzie sto razy bardziej postępowe niż dzisiejsze.
No z relacjami jest tak se. I z
kreacją bohaterów. Ale "Zbroja światła" cierpi na jeszcze jedną,
wielką chorobę.
Wciąż ta sama powieść
Stańmy w prawdzie i powiedzmy to
jasno, szczerze i głośno. Ken Follett to prawdopodobnie najbardziej powtarzalny
współczesny autor amerykański. Albo przynajmniej ja nie znalazłam jeszcze
nikogo innego, kto choćby próbowałby doskoczyć do jego poziomu. Wszystkie, ale
to dosłownie wszystkie książki Folletta są pisane jakby pod jeden i ten sam wzór,
zmienia się wyłącznie sceneria.
Zawsze jest miłość pomiędzy
podziałami, zawsze jest kryształowa kobieta w typie dobrej duszki, zawsze jest bohater „from zero to hero” i zawsze jest ten jeden charakterny złol. W tej książce ten
ostatni element dostał trochę odświeżenia, bo zamiast wysoko postawionego
duchownego mamy do czynienia z krwiożerczym przedsiębiorcą. Całościowo jednak
to jest wciąż ta sama opowieść, która zawsze kończy się tak samo. Follett nie zaskakuje
czytelników, bo nie ma jak tego zrobić, skoro wciąż zdaje się korzystać z
jednego i tego samego scenariusza swoich powieści.
Ciężko jest wciąż i wciąż zachwycać
się tym samym. Przy jednej z wcześniejszych recenzji na moim blogu skorzystałam
z przykładu kotleta i tutaj też się nim posłużę. Doskonale wysmażony kotlecik z
pyszną panierką jest super. Odgrzany następnego dnia dalej jest smaczny, ale
już coś traci ze smaku. A odsmażany po tygodniu już jest zwyczajnie niestrawny.
Powieści Folletta z cyklu o Kingsbridge są właśnie takim kotletem. Nie mogę
udawać, że każdy kolejny tom zachwyca mnie tak jak poprzednik, bo wydaje mi
się, że ja ciągle czytam jedną i tę samą historię. Jest nudno i może dobrze, że autor odchodzi już od tego cyklu. Mam tylko nadzieję, że
trylogia "Stulecie" będzie już kompletnie inną opowieścią, ale mówiąc
szczerze, obawiam się, że znów dostanę tego samego schabowego, opakowanego tylko w
inne opakowanie.
PODSUMOWANIE
6/10
👍
W tym tomie – ostatnim w całym
cyklu – Follet zabiera nas w przełom wieku XVIII i XIX. Kingsbridge i jego mieszkańcy
mierzą się z blaskami oraz cieniami tzw. Drugiej rewolucji przemysłowej, która
tylko dla niewielkiej części z nich jawi się jako coś pozytywnego. Robotnicy
zaczynają głośno domagać się swoich praw, co nieszczególnie podoba się potężnym
przedsiębiorcom, z radnym Hornbeam na czele.
W drugiej części książki wraz z
dzielnymi żołnierzami z miasta przenosimy się do Francji. Tam jesteśmy
świadkami walk i potyczek brutalnej wojny, którą Anglia toczy z armią Napoleona.
Jest krwawo i przerażająco, ale to też moment, w którym bohaterowie mogą
odpokutować dawne grzechy i udowodnić swoją odwagę.
Niestety, ta powieść to kolejny twór
Folletta, który niczym nie odstaje od poprzednika. Zmienia się sceneria i
imiona, ale to ciągle jeden i ten sam kotlet, którego autor odgrzewa od lat,
nie serwując czytelnikom niczego odświeżającego. Dodajmy do tego słabo
wykreowanych bohaterów i mamy przepis na…porażkę.
Nie mogę dać Follettowi jednej
gwiazdki, bo wciąż wartym docenienia jest jego praca wykonywana przy researchu,
poza tym autor ten potrafi pisać. Szkoda tylko, że wciąż pisze jedną i tę samą
opowieść.
Specjalna gwiazdka honorowa za postać
Sal Clitheroe, którą KOCHAM całym serduszkiem i która ratuje dla mnie tę
książkę w wielu momentach.
~
"Zbroja światła" (cykl o Kingsbridge ; 5)
autor: Ken Follett
tłumaczenie: Janusz Ochab
wydawnictwo: Albatros