Recenzja #6: Diuna - Frank Herbert

 

Cześć!

Luty dobiegł końca i najwyższy już czas, aby zacząć przygotowywać się do świąt. Wiosenne porządki skutecznie umila nam przepiękna pogoda i do pełni szczęścia brakuje chyba jeszcze tylko tego, aby liście na drzewach znów wybuchły zielenią. Spacery w takiej przyjemnej aurze już za pasem, a tymczasem możemy na przykład wybrać się do kina, gdzie już możemy oglądać film, który absolutnie rozbił bank, jeśli o początek roku chodzi.

"Diuna. Część druga" święci triumfy na całym świecie, a widzowie oraz krytycy zachwycają się tym nowym widowiskiem sciene fiction, nazywając je arcydziełem. Ale nie byłoby tego fenomenalnego sukcesu, gdyby nie Frank Herbert. Ja jestem właśnie świeżo po przeczytaniu pierwszego tomu cyklu i serdecznie zapraszam Was na moją opinię o tej powieści. Bez obaw, nie znajdziecie tu żadnych spoilerów.

 

~

Podstawowy cykl "Kroniki Diuny" liczy sobie sześć tomów, choć autor zaplanował więcej części. Niestety Herbert zmarł, kiedy był w trakcie prac nad kolejną książką. Notatkom ojca przyjrzał się jego syn, Brian Herbert i współpracując z Kevinem J. Andersonem, dokończył powieść. A potem kolejną. I następną. Dziś na swoim liczniku panowie mają już ponad dziesięć(!) pozycji. Poza (nieoficjalnym) zakończeniem oryginalnego cyklu napisali również m.in. jej "Preludium" (trzy tomy) oraz "Legendy" (też trzy tomy), jak i parę innych. Nie dziwi zatem, że wielu czytelników czujesz się przytłoczonych, nie wie, w jakiej kolejności czytać książki, a wielu zwyczajnie rezygnuje z tych licznych kontynuacji i skupia się wyłącznie na powieściach Franka Herberta.

Ja należę do tej ostatniej grupy. Wiem, że na pewno będę chciała przeczytać książki, które wyszły spod pióra ojca, ale już całość pisana przez jego syna nie znajduje się na moich listach do przeczytania nawet w odległej przyszłości. Plan jest taki, żeby z sześcioma tomami oryginalnej "Diuny" zapoznać się w całości w 2024 roku, więc możecie już teraz trzymać kciuki. Przydadzą się!

Arrakis – Diuna – Pustynna Planeta

"Diuna" opowiada historię…no właśnie, kogo? A może raczej – czego? Młody Paul Atryda przybywa na słynącą z niegościnnego klimatu planetę Arrakis, zwaną również Diuną. Piętnastoletnie chłopak jest jedynym synem księcia Leto Atrydy oraz jego konkubiny lady Jessici. Rodzina wraz z dworem oraz wojskiem przenosi się do nowego domu ze względu na fakt, że imperator oddał im Arrakis we władanie, odbierając tym samym władzę potężnemu, okrutnemu rodowi Harkonnenów, któremu przewodzi bezwzględny baron Vladimir.

Książe żyje w ciągłej gotowości przed bitwą i szykuje się do wojny. Arrakis bowiem nie jest zwykłą planetą. Choć pozbawiona wody jest najmniej przyjaznym miejscem do życia dla ludzi, to jednak jako jedyna we wszechświecie zawiera ogromne ilości melanżu. Substancja ta – zwana również przyprawą – przedłuża życie oraz pozwala poszerzyć granice swojej świadomości. Łącząc jej działanie z treningiem mentalnym i fizycznym, daje ona możliwość wręcz nieprawdopodobnego rozwoju. Jest jednak przy tym potężnym narkotykiem.

Atak, do którego przygotowuje się książę, faktycznie ma miejsce, a to przez działanie zdrajcy na jego dworze. Paul stanie w jego następstwie przed ciężkim wyzwaniem zapewnienia bezpieczeństwa sobie i matce. Młody Atryda będzie mógł jednak liczyć na nieocenione wsparcie od ludów pustyni. Pytanie, czy umiejętnie skorzysta z tej pomocy oraz do czego będzie go ona w stanie poprowadzić.

Czy "Diuna" się zestarzała?

Na amerykańskim rynku książka została wydana w 1965 roku (w Polsce po raz pierwszy pojawiła się dopiero dwadzieścia lat później, w 1985, czyli rok po premierze pierwszego filmu). Siłą rzeczy zatem musi pojawić się pytanie, czy aby „dobrze” się ona zestarzała. Prawie sześćdziesiąt lat to w literaturze prawdziwa epoka, a w prozie science fiction wręcz przepaść. Jak jest w przypadku "Diuny"?

Cóż, moim zdaniem, trochę trąci myszką.

Próg wejścia w tę historię jest dosyć wysoki, a fabuła „nie płynie” tak lekko, jak przyzwyczaiła nas do tego współczesna literatura. Dzieje się dużo i gęsto, a wyjaśnienia takiego obrotu spraw przychodzą później. Szczerze powiedziawszy, to gdybym nie miała wcześniej za sobą obejrzanej pierwszej części filmu z 2021 roku, miałabym prawdopodobnie mały problem z ogarnięciem, co się tam w ogóle dzieje.

Bardzo charakterystyczną rzeczą dla tej książki, czy też raczej dla science fiction połowy XX wieku jest to, że autor mocno czerpie z otaczającego go świata. W powieści pojawiają się zatem przedmioty (ale i idee) znane nam - oraz ludziom sprzed sześćdziesięciu lat – które zostały przetworzone na obraz tego, jak Frank Herbert mógłby wyobrażać sobie przyszłość. To trochę jak z popularnym filmem z lat 80. "Powrót do przyszłości II", kiedy to bohaterowie przenieśli się do 2015 roku. Były deskorolki? Były, ale lewitowały w powietrzu. Były sznurówki? Były, zawiązywały się same. Herbert serwuje zatem dzisiejszym czytelnikom obraz przyszłości, który z naszej perspektywy mocno się zdezaktualizował z uwagi na ogromny skok technologiczny, jaki zaliczyliśmy od tamtej pory. Co znamienne, ta cecha książki praktycznie wcale nie wybrzmiewa w filmie.

Tłumaczenie Marka Marszała stara się uwspółcześnić tę historię poprzez język, niemniej jednak wiek książki zdradzają te wizje przyszłości, o których wspominałam oraz pewna toporność opisów. Odniosłam wrażenie, że "Diuna" jest trochę wyprana z emocji i to pomimo faktu, że dzieje się tu naprawdę, naprawdę sporo.

Jak (nie) pisać o kobietach

Zanim przejdę do moich zachwytów, skupmy się chwilę na minusach. Bo tym, co moim zdaniem lekko sobie kwiczy, leżąc gdzieś na dnie, są kreacje kobiecych bohaterek w tej powieści. Na głównym planie mamy dwie: lady Jessicę oraz Chani, choć ta druga pojawia się stosunkowo późno. Możemy jeszcze zaliczyć do nich księżniczkę Irulanę, która jednak jest obecna w książce przede wszystkim pod postacią przytaczanych przed każdym rozdziałem zapisków z opracowań naukowych i społecznych, których w późniejszym czasie była ona autorką.

Ale żeby nie było – nie chodzi mi kompletnie o mniejszą reprezentację kobiet w książce. Ba, jestem jedną z tych osób, której kompletnie to nie przeszkadza i jeśli historia nie uzasadnia obecności jakiejś płci, czy grupy, to nie biję na alarm, że to dyskryminacja. Nie, dla mnie minusem było to, jak kartonowo i powierzchownie zostały one napisane.

Kobiece bohaterki w "Diunie" nie mają charakteru. Jedyna zasadność ich obecności w książce to rola, jaką pełnią dla Paula. Poza tym są one reprezentantkami emocjonalności i uczuć (tu trochę też wjeżdża wiek książki, bo to klasyczny stereotyp kobiecości, który literatura na przestrzeni lat przeorała już na każdy możliwy sposób). To one przeżywają stratę swoich bliskich, to one mówią o miłości i przywiązaniu i wreszcie to właśnie one oddane są Paulowi i akceptują jego decyzje, choć młody Atryda rośnie z biegiem historii na małego despotę.

Bohaterki poboczne również znajdują się w powieści z uwagi na role, jakie pełnią dla Paula lub dla innych mężczyzn i są przez autora traktowane mocno przedmiotowo. I to pomimo faktu, że w wykreowanym przez niego świecie kobiety stanowią jedną z głównych sił Imperium, a to dzięki zakonowi Bene Gesserit, do którego należy również Lady Jessica.

Mam nadzieję, że kolejne tomy trochę odczarują mi te bohaterki i dodadzą im więcej charakteru, a nowe postacie od samego początku będą sprawiały wrażenie kobiet z krwi i kości, a nie dodatków do Paula.

Satysfakcja z lektury – obecna!

Okej, ponarzekałam sobie. Możecie więc teraz się zastanawiać, skąd ta wysoka ocena? Już mówię! Otóż "Diuna" wciągnęła mnie na m a k s a. Nie od razu, przyznaję. Pierwsza połowa książki trochę mi się dłużyła, ale to z uwagi na fakt, że oglądałam film i wszystkie te wydarzenia tam opisane nie były dla mnie żadną nowością (swoją drogą, film z 2021 to naprawdę dobra adaptacja powieści, niektóre sceny odwzorowano 1:1). Ale później… Czytałam z wypiekami na twarzy i nie mogłam się oderwać. Dodatkowo lekturę umilał mi audiobook z moim ulubionym lektorem, czyli niezrównanym Krzysztofem Gosztyłą.

Zakończenie było dla mnie totalnym zaskoczeniem. Myślałam, że to, co się wówczas wydarzyło, będzie stanowiło element raczej piątego, czy szóstego tomu, a tymczasem dostaliśmy je już. To totalnie rozpaliło moją ciekawość do całej historii i chęć sięgnięcia w niedalekiej przyszłości po kolejne tomy.

Może styl Herberta nie jest tym, co w literaturze uwielbiam, ale wymyślona przez niego historia kupuje mnie w stu procentach i wciąga jak ruchome piaski. Nie ukrywam też, że czuję pewną satysfakcję z przeczytania "Diuny". Długo odkładałam lekturę, bo bałam się, że nie podołam, że ta książka okaże się dla mnie za trudna i zwyczajnie zbyt wymagająca. Cieszę się, że pomimo początkowych trudności udało mi się z nią zmierzyć i – koniec końców – czerpać taki ogrom radości z tej opowieści.

Gorąco zachęcam Was do próby zmierzenia się z tym klasykiem science fiction, bo myślę, że i dla Was może stanowić miłe zaskoczenie. Nie zrażajcie się początkiem, będzie tylko lepiej.

 

PODSUMOWANIE

7/10

😄

Klasyk science fiction, który może nie „każdy musi znać”, ale z którym zdecydowanie warto się zapoznać. Dość wysoki próg wejścia, ale powieść wynagradza to świetną fabułą i obietnicą doskonałej kontynuacji.

Wizja przyszłości A.D. 1965 już mocno zdezaktualizowana, ale nie wpływa to na lekturę. Kiepsko rozpisane kobiece bohaterki i tutaj zdecydowanie liczę na więcej i lepiej w kolejnych tomach.

Spora satysfakcja z lektury, bo "Diuna" to jednak jeden z tych „większych” klasyków. Cieszę się, że mnie nie wymęczyła, a wręcz przeciwnie – dała moc radości, wciągnęła i miło spędziłam  z nią czas. Sporą część przyswoiłam sobie w audio w wykonaniu niesamowitego Krzysztofa Gosztyły i w takim wydaniu polecam Wam książkę jeszcze bardziej.

~

"Diuna" (cykl Kroniki Diuny; 1)

autor: Frank Herbert

tłumaczenie: Marek Marszał

wydawnictwo: Rebis